Jest taka zakorzeniona w nas potrzeba posiadania „pewności” w rozmaitych obszarach naszego życia – zwłaszcza tych kluczowych. Lubimy wiedzieć, boimy się tego, czego nie wiemy i nie znamy. Unikamy tego, co może zagrażać strefie komfortu, w której żyjemy. Jest to poniekąd potrzeba zaszczepiona nam jeszcze przez pokolenia naszych rodziców i dziadków, dla których posiadanie „pewności” w zasadniczych obszarach życia takich jak związek, praca czy miejsce zamieszkania było oczywistością, a ludzie, którzy nie mieli swojego kąta czy nie zawarli w „odpowiednim czasie” związku małżeńskiego postrzegani byli trochę jak nieudacznicy albo conajmniej niezaradni. No w każdym razie coś z nimi było „nie tak”. I choć czasy zmieniają się diametralnie, i choć zmieniamy się my – obecni 30 czy 40latkowie – to mimo wszystko gdzieś pod skórą pokutuje w nas przekonanie, że musimy jakąś pewność w życiu posiadać.
Do niedawna jeszcze jednym z kluczowych obszarów „zabezpieczjących” nas na różnych poziomach życia było zawarcie związku małżeńskiego przed ołtarzem. No ale cóż, tempo zmieniającego się świata na poziomie globalnym i lokalnym nie gwarantuje już nawet, że słowo dane przed Bogiem ustrzeże nas przed rozpadem związku.
Także strefa aktywności zawodowej uległa zupełnemu przebudowaniu. Nie ma już etatu danego nam raz na zawsze. Ukończenie studiów nie gwarantuje nic poza uzyskaniem dyplomu, a rynek pracy staje się tak elastyczny, że trudno jest nauczyć się czegoś tylko raz i móc pracować do końca życia.
Żyjemy w świecie, w którym nic nie jest nam już dane raz na zawsze, ale też nie musimy postrzegać naszych poczynań w kategoriach „wszystko albo nic”. Jakiś czas temu opublikowałam wpis o zarabianiu na swojej pasji. Dostałam wtedy wiadomość od jednej z czytelniczek, że niestety ona nie jest w stanie zapewnić sobie stabilności finansowej utrzymując się z robienia tego, co kocha. Poza tym pracuje na etacie. W pierwszej chwili pomyślałam sobie „szkoda”, wszak super jest pracować i robić to, co sprawia nam przyjemność i przynosi rozwój jednocześnie, ale później dotarła do mnie jeszcze jedna refleksja. Często postrzegamy nasze dążenia jako „niewystarczające” właśnie dlatego, że patrzymy na życie przez pryzmat dwóch wymiarów: albo mamy wszystko albo właściwie nic. Ale patrzenie w ten sposób może być źródłem frustracji u wielu z nas.
Nasze życie nie jest ani jedno ani dwuwymiarowe. Płaszczyzn, po których się poruszamy, jest znacznie więcej. Im więcej z nich potrafimy dostrzec, tym bardziej owocnie dla nas, bo rozwijamy się wtedy wszechstronnie. Obecne trendy społeczno-kulturowe bardzo cisną nas w kierunku samorealizacji, sukcesu oraz zarabiania na tym, co lubimy robić najbardziej, ale nie zawsze tak można, nie zawsze tak się da, nie każdy jest do tego stworzony i nie zawsze tak trzeba.
Życie staje się znacznie bardziej przyjemne, gdy przestajemy dążyć, a zaczynamy podążać, gdy przestajemy wymuszać, a zaczynamy próbować, gdy przestajemy kontrolować, a zaczynamy ufać.
Nie zawsze scenariusz jest jasny. Nie zawsze dzieje się tak jak byśmy tego chcieli. Pytanie co wówczas robimy? Siłujemy się czy otwieramy oczy i patrzymy uważnie na to, co wokół?
Nie ma jednej dobrej drogi, nie ma jednej dobrej odpowiedzi, nie ma jednej skutecznej metody dla każdego z nas. Całe piękno życia polega na tym, że nie ma w nim „pewności”, nie sposób jest je kontrolować i nie sposób zbudować w nim coś „raz na zawsze”. Nie trzeba się też silić, by mieć wszystko, czego chcemy. Bardzo często pomiędzy „wszystko” a „nic” ukryte jest coś wartościowego dla nas. Może to być nawet ścieżka, której w ogóle wcześniej nie widzieliśmy.
Podążanie, zaufanie i szeroko otwarte oczy są w moim odczuciu nowymi kluczowymi obszarami naszego współczesnego, biegnącego życia 😉