To był 34 tydzień mojej pierwszej ciąży. Lekarka na chwilę zawiesiła wzrok wpatrując się w ekran, po czym powiedziała lakonicznie, że konieczne będzie dokładniejsze badanie usg. Na zleceniu napisała wielkimi, drukowanymi literami: PILNE!!! W 36 tygodniu poznaliśmy z mężem diagnozę – nasze dziecko miało niewiadomego pochodzenia guza w serduszku.
Nawet dzisiaj jak o tym pomyślę, to emocje ściskają mi brzuch i gardło. To był już prawie koniec ciąży, która była wymarzoną ciążą wielu z nas. Nie męczyły mnie mdłości, nie miałam żadnych dolegliwości, wszystko przebiegało dobrze, a tu nagle taka wiadomość. Kiedy wracałam po badaniu do domu całą drogę płakałam. Nie wiedzieliśmy wtedy co dalej – konieczna była dokładniejsza diagnostyka. Wiadomo było tylko, że na etapie życia łonowego dziecko jest bezpieczne, przepływy krwi i akcja serca są prawidłowe. Lekarze nie wiedzieli tylko jak sytuacja będzie wyglądała po porodzie. Kolejne dwa tygodnie upłynęły mi na dziesiątkach wizyt, badań i konsultacji. Ostatecznie zdecydowano się na wywołanie porodu w 39 tygodniu. Mogłam rodzić naturalnie, ale poród przebiegał w sposób kontrolowany, a pół godziny po przyjściu na świat nasza Iskierka została przewieziona na oddział neonatalny. W odosobnieniu spędziłyśmy kolejne 3 doby.
Nasza druga córeczka na szczęście urodziła się zdrowa jak rybka. Rozwijała się prawidłowo do czasu, gdy około roku pediatra zwrócił moją uwagę, że wkrótce powinna zacząć chodzić, a ona nawet nie wstawała. Na początku pomyślałam sobie, że przecież każde dziecko rozwija się w swoim tempie i żadne lekarskie tabelki nie są powodem do mojego niepokoju. Kiedy jednak minęły kolejne 3 tygodnie, a nasz Maluch nie zrobił żadnego postępu ruchowego w zakresie wstawania i chodzenia, sama postanowiłam udać się po poradę. Skierowano mnie do fizjoterapeuty, gdzie dowiedziałam się, że Mimi wymaga solidnej rehabilitacji, bo jednoznacznie można u niej stwierdzić asymetrię w rozwoju mięśni oraz ruchu, co przekłada się na wiele innych aspektów.
Nie tak to zaplanowałam, nie tego chciałam. Ale tak się stało, bo takie jest życie. Życie, które ma dla nas swój własny scenariusz, nie zawsze zgodny z naszym grafikiem, z naszymi planami czy życzeniami. Ma za to dla nas cały worek różnorodnych doświadczeń – często takich, których sami byśmy dla siebie nie wymyślili ani tym bardziej nie wybrali.
Kiedy płyniemy z prądem nie zastanawiamy się, co czeka nas za zakrętem, a może okazać się, że będzie to wodospad. Między innymi w ten sposób uczymy się pokory, ale też uważności i przede wszystkim szczerej wdzięczności, gdy jednak sprawy mają dla nas pomyślny bieg. Pokora, uważność i wdzięczność – trzy bardzo ważne zachowania wobec życia, o których często zapominamy. Sprawy dnia codziennego tak bardzo nas pochłaniają, że przestajemy doceniać to, co dobre, stajemy się mniej uważni, a nawet w pewnym sensie zachłanni i aroganccy wobec życia, a ono upomina się o to, co właściwe dla nas – na swoje sposoby 😉
Jest jeszcze jedna lekcja płynąca dla mnie z doświadczeń, które w jakiś sposób nie są zgodne z moimi zamierzeniami. Lekcja nastawienia. Postawa, którą przyjmujemy wobec życia i zdarzeń, gdy nie wszystko układa się tak, jak byśmy chcieli mówi nam bardzo dużo o nas samych, bo możemy się buntować, możemy się złościć, możemy uciekać, możemy walczyć, ale możemy też zaakceptować i postarać się dostrzec, czego to konkretne doświadczenie ma nas nauczyć.
Wierzcie mi lub nie, ale w drugiej ciąży każdą dobrą wiadomość na temat stanu naszego dziecka przyjmowałam z ogromną wdzięcznością. Taką, której kiedyś nie potrafiłam odczuć. Nauczyłam się też pokory wobec życia i zdrowia, które bardziej teraz szanuję. Poza tym wyszłam z tych trudnych dla mnie doświadczeń mimo wszystko silniejsza.
Gdy nie wszystko układa się po naszej myśli możemy się poddać, ale możemy też próbować dostrzec światełko – choćby w tunelu – i uparcie zmierzać w jego stronę, pomimo że zbierają się nad nami burzowe chmury. Kto wie, może to światełko jest pełnym słońcem, ale chwilowo jesteśmy zbyt daleko i nie potrafimy tego dostrzec…?