Wielu z nas zostało wychowanych w tradycyjny sposób, w modelu, który funkcjonował przez ostatnich 30 – 40 lat i opierał się na pojęciach takich jak „grzeczność”, „posłuszeństwo” czy „dyscyplina”. Zasadniczym celem tego modelu było wychowanie dziecka jako grzecznego i posłusznego małego człowieka, czyli także dopasowanego i spełniającego oczekiwania rodziców, a później także nauczycieli, pracodawców i innych osób.
Przez całe nasze dzieciństwo i młodość oczekiwano od nas podporządkowania się woli rodziców oraz ich wymaganiom, jako jedynym słusznym. Abstrahuję tutaj od wątków przemocowych, mówię o normalnych, zdrowych polskich rodzinach, gdzie tak się wychowywało i często nadal wychowuje się dzieci. Mnie interesuje druga strona medalu, bo sama byłam takim grzecznym, posłusznym dzieckiem. Kochano mnie, dbano o mnie i traktowano bardzo dobrze, ale… w naszym domu obowiązywały pewne kanony i zasady, których musiałam się trzymać, niezależnie od własnych poglądów, uczuć czy emocji. I tutaj klaruje mi się klucz do długiego i skomplikowanego procesu poszukiwania siebie, który trwa właściwie od momentu, kiedy wkroczyłam w dorosłe, samodzielne życie i zaczęłam dostawać po d***e.
Pierwszym, czego musiałam się nauczyć była umiejętność mówienia „nie”. Wychowana w pewnym poczuciu, że jestem dobra i wartościowa, kiedy potrafię się dostosować miałam ogromny problem z odmawianiem ludziom. Czasami potrafiłam się postawić, ale właściwie dopiero w momencie, kiedy ktoś dosłownie wszedł mi już na głowę. Kiedy chodziło tylko o delikatne przesuwanie czy naruszanie moich granic zwykle dostosowywałam się. „A co mi szkodzi, przynajmniej komuś pomogę/ktoś będzie ze mnie bardziej zadowolony…” – myślałam. Całe szczęście, że po maturze wyprowadziłam się do Warszawy, bo to nie jest łatwe miasto do życia. Myślę, że znalazłam się właśnie tam, by odbyć kilka kluczowych lekcji. Jedną z nich było nauczenie się odmawiania, bez strachu przed odrzuceniem i bez poczucia, że w wyniku odmowy ktoś może przestać mnie lubić, a ja będę czuła się przez to gorsza.
W kolejnym etapie potrzebowałam nauczyć się akceptować siebie taką, jaką jestem. I to było niezwykle trudne zadanie. Wychowano mnie w taki sposób, że mimo wszystko miałam poczucie wielu deficytów, z którymi próbowałam intensywnie walczyć. Chlebem powszednim było wytykanie sobie błędów i nękające mnie poczucie, że nie jestem wystarczająco dobra, by sięgać dalej i wyżej. Zawsze tłumaczyłam sobie czego jeszcze nie wiem i nie umiem. Nie potrafiłam powiedzieć sobie „jesteś fajna taka jaka jesteś, nie musisz czegoś wciąż innym i sobie udowadniać, by zasłużyć na akceptację”. Na szczęście ten etap mam już za sobą.
Z tego punktu płynnie można przejść do kolejnej mojej bolączki płynącej z wychowania w modelu „grzecznej dziewczynki”, a mianowicie do zaniżonego poczucia własnej wartości. U mnie objawiało się to nie tyle jakimiś tendencjami autodestrukcyjnymi czy innymi zaburzeniami, ile lękiem przed sięganiem po swoje marzenia, lękiem przed realizowaniem własnych pomysłów i planów. Po prostu nie wierzyłam, że mam tę moc 😉 Nie wierzyłam w silę swoich zdolności. Wciąż wydawało mi się, że aby móc zrealizować takie czy inne marzenie powinnam się doskonalić, uczyć, robić coś lepiej, a właściwie doskonale, jeśli nie…
Perfekcyjnie…. Trutka umysłu – perfekcjonizm. Wiąże się także z niskim poczuciem własnej wartości. Może wydawać się, że w byciu perfekcyjnym chodzi o robienie czegoś idealnie, jednak nie w tym rzecz. Perfekcjonizm wiąże się raczej z dążeniem do zyskania akceptacji na zewnątrz, do robienia czegoś, by zadowolić innych lub zyskać ich aprobatę. Wynika tak naprawdę z faktu, że chcemy udowodnić coś innym, a tak naprawdę brakuje nam poczucia, że jesteśmy wystarczająco dobrzy tacy, jacy jesteśmy NAPRAWDĘ.
Kiedy już wyrosłam z nękających mnie bolączek, nauczyłam się odmawiać, zaczęłam siebie akceptować w 100%, bardziej wierzyć w siebie i przestałam zabiegać o aprobatę ludzi wokół, dogadzając im w taki czy inny sposób, wówczas moje życie zaczęło się lepiej układać, „wygładziło się” i daje mi o wiele więcej satysfakcji. Ale… wiele osób przestało mnie lubić albo przestał im się podobać styl mojego bycia. Wszak nie lubimy ludzi, którzy mają odwagę żyć po swojemu, twarz mają zwróconą w kierunku własnych celów i wartości. W obliczu takiej postawy zostają przy naszym boku tylko ci, którzy są nam najbliżsi i którzy potrafią dotrzymać nam kroku.
Kilka tygodni temu moja starsza córka wróciła z przedszkola ze skwaszoną miną. Dociekając, co się wydarzyło, w końcu usłyszałam, że jedna z dziewczynek powiedziała, że jej nie lubi, a moja Iskierka żaliła się do mnie: „wiesz mamo, a ja się tym bardzo przejmuję, że ktoś mnie nie lubi”. Usłyszała wtedy ode mnie, że nie wszyscy w życiu nas lubią i to jest w porządku, tak samo jak my nie musimy lubić wszystkich. Ludzie, których naprawdę warto mieć przy sobie nie oczekują od nas poklasku, dopasowania się czy porzucenia siebie na rzecz ich dobra. Ludzie, których naprawdę warto mieć przy sobie szanują nas i naszą indywidualność, akceptują i są przy nas zawsze, nie widząc w tym swojego interesu.
Życie w prawdzie, w zgodzie ze sobą, wiąże się z ryzykiem, że nie wszystkim będzie się to podobać, nie wszyscy nas polubią, a może nawet niektórych będziemy irytować lub przerażać, ale nimi nie warto się przejmować. To nie są kompani naszej podróży. Ja już wiem, że nie warto żyć tak, by się komuś przypodobać, by zasłużyć na czyjąś sympatię czy akceptację. I choć jest to bardzo trudne, to bez dwóch zdań warte zachodu.