Kiedy ponad rok temu opuszczałam port i wypływałam na bezbrzeżne wody blogowania nie miałam pojęcia, co może się w związku z tym wydarzyć. Czułam, że tego chcę i potrzebuję. Jednak podczas mojego rejsu pojawił się na pokładzie kolejny mały pasażer. Absorbując znacznie więcej niż tylko mój czas i uwagę, mała Gaga sprawiła, iż zdecydowałam się zawinąć na chwilę do portu.
Okazało się, że potrzeba mi kolejnego powrotu do siebie, do mojego wewnętrznego portu. Potrzeba mi było czasu, by nie tylko zaznajomić się z sytuacją, ale także sprostać nowym, wymagającym ogromnego zaangażowania wyzwaniom.
Wszystko to spowodowało zaniechanie w pisaniu bloga, bo ręce mam tylko dwie, a pracy jest mnóstwo. Mimo wszystko kryzys ten nie był na tyle silny, bym mogła zarzucić pomysł dzielenia się częścią siebie ze światem. Czułam, że mogłabym stracić zbyt wiele. Trwająca intensywna transformacja macierzyńska przywiodła mnie jednak do punktu, w którym potrzeba mi było weryfikacji dotychczasowego kierunku prowadzenia bloga. Bezwzględnie projekt ten jest czymś, z czego zrezygnować nie chcę, ale zdecydowałam się z biegiem czasu na poszerzenie jego tematyki – zwłaszcza w zakresie moich obecnych doświadczeń, które mają przeogromny wpływ na wiele obszarów mojego życia i które czynią mnie bardziej dojrzałą, lepszą wersją siebie – dzień po dniu. Pojawiły się także nowe pomysły na to, co dalej – zarówno w materii blogowania jak i poza nią.
Powrót do portu pozwolił mi stworzyć plan podróży do kolejnego celu. Okazał się bardzo potrzebnym doświadczeniem, choć jak wielu z nas nie lubię „tracić” czasu na postój. Jednak są chwile, gdy zatrzymanie się jest najlepszym, co możemy sobie ofiarować. Nie tylko dlatego, że wówczas czerpiemy w pełni z tego, co tu i teraz, ale także dlatego, że możemy zebrać więcej sił, by prężnie wyruszyć w dalszą drogę – jak zawsze w zgodzie ze sobą.