Jakby się nad tym zastanowić to od najmłodszych lat kładzie się na nas nacisk wywierania pozytywnego wrażenia – na innych. Wychowując nas rodzice przywiązywali niemałą uwagę do dobrego zachowania czy osiąganych sukcesów. Jako „grzeczne” dzieci oczywiście nie chcieliśmy zawieść swoich rodziców, toteż ze wszystkich sił chcieliśmy spełniać ich oczekiwania.
Mając już kilka lat i chodząc do szkoły uczyliśmy się życia kierowani przez podobne mechanizmy. Zależało nam na dobrych ocenach. Na zdobyciu uznania w oczach nauczycieli czy kolegów z klasy. Warto było się starać, by osiągnąć taki czy inny sukces.
Po studiach w zderzeniu z pierwszymi istotnymi doświadczeniami zawodowymi pracowaliśmy często bez wytchnienia, by zaimponować nowemu, tudzież pierwszemu, szefowi. A po zmianie pracy czy awansie ponownie dawaliśmy z siebie wszystko, by nie zaprzepaścić danej nam szansy.
I tak mija nam 30, 40 lat życia (a może więcej), w ciągu których nasza uwaga skupiona jest na imponowaniu innym. Na zrobieniu czegoś, co ktoś doceni. Na zyskiwaniu poczucia, że jesteśmy wartościowi dla świata.
Kiedy jednak pojawia się refleksja, że niekoniecznie znajdujemy się w punkcie, którego pragniemy zaczynamy nerwowo się poruszać, próbując znaleźć ten moment, w którym coś przegapiliśmy. Bo według mnie życie nie polega na słuchaniu tego, co mówią o nas inni, ale co ma nam do powiedzenia o nas wewnętrzny głos. Nie wiem skąd to u mnie pochodzi, ale ja od zawsze wiedziałam w jakim kierunku chcę podążać – niekoniecznie wiedząc, co dokładnie chcę robić. Kierowanie się tym, co słyszę wewnątrz pozwala mi także dokonywać wyborów nie tylko mądrych, ale przede wszystkim dobrych dla mnie, choć nie zawsze takie się wydają. Niektóre decyzje uznawałam za zupełną pomyłkę – oczywiście często z racji trudności – a po dłuższym czasie ich skutki okazywały się dla mnie wartościową lekcją.
Mój wewnętrzny głos wykształcił przez lata rdzeń wartości, który pozostaje niezachwiany, niezależnie od okoliczności. I nie ma tu miejsca na piękne deklaracje, że ważne jest dla mnie to czy tamto, a w zasadzie to robię zupełnie coś innego. Nie o to chodzi. Chodzi o to, czy moje słowa i myśli są spójne z działaniem. I wierz mi, że nikt nie musi mnie nawet z tego rozliczać, bo gdy robię coś przeciwko sobie sama prędzej czy później docieram do tego wniosku.
Nie staram się też nikomu zaimponować. Imponowanie innym jest w ogóle bardzo męczące. Znacznie trudniej, ale zarazem dużo bardziej interesująco jest zaimponować sobie. Zrobić coś, po czym nie będzie trzeba zmuszać się do uśmiechu na twarzy. Coś, dzięki czemu będę czuła się spełniona – dla samej siebie. Jeszcze fajniej jest robić coś, co przynosi pozytywne skutki także dla innych, a mnie cieszy. Nie ma nic złego w zyskiwaniu uznania innych, pod warunkiem, że działanie, którego się podejmujemy będzie także dla nas źródłem satysfakcji. Jednak, gdy czujemy się w pełni sobą dopiero gdy ktoś inny docenia nasze wysiłki to powinna zapalić nam się lampka alarmowa… To znak, że mijamy się ze sobą, z jakąś częścią siebie lub jakąś istotną informacją, która płynie do nas od wewnątrz.
I choć z zewnątrz moje życie wyglądać może zupełnie normalnie, a nawet trochę nudno, to dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Bo wewnątrz mnie może się właśnie tworzyć coś ważnego i wartościowego, co inni zobaczą dopiero za jakiś czas, może docenią, a może nie, ale jakie to ma znaczenie? Ważny jest za to każdy dzień, za który mogę sobie podziękować, bo pozwoliłam, by przyniósł coś niezwykłego – dla mnie. Po prostu.