Wyobraź sobie, że masz przed sobą wózek. Taki staromodny – cztery koła, drewniana skrzynia i uchwyt. A w tym wózku znajduje się wszystko to, co zawiera się w Twoim życiu. Ty i Twoje doświadczenia, rodzina, praca, przyjaciele, problemy i rozwiązania, marzenia, plany, wykształcenie itd. – wszystko! Twoim zadaniem jest wprawienie wózka w ruch. Możesz to zrobić w dwojaki sposób: pchać go przed sobą lub ciągnąć za sobą.
Pchanie przed sobą ma tę zaletę, że wciąż masz na oku swój dobytek, który wieziesz w skrzyni. Możesz obserwować jak się jego elementy w środku przemieszczają,masz kontrolę nad zawartością. Możesz przystanąć i oprzeć wózek o nogę, by się zastanowić, co dalej. Możesz nadać wędrówce konkretny kierunek, tak by ominąć dziurę i nic nie zgubić.
Możesz także wózek za sobą ciągnąć. Przed oczami wciąż będziesz mieć horyzont, ale niestety nie będziesz mieć możliwości kontrolowania tego, co dzieje się z Twoim skarbem – wszak przez całą wędrówkę będziesz mieć go za plecami. Długotrwałe wpatrywanie się w horyzont może być bardzo frustrujące, zwłaszcza gdy nie masz kontroli nad tym, co wewnątrz Twojej skrzyni. A idąc pod górę trudno będzie Ci się zatrzymać tak, by Twój wózek się nie stoczył – konieczne będzie ciągłe trzymanie go ręką – co na dłuższych dystansach może być uciążliwe.
Jeden i drugi sposób umożliwi Ci przejście drogi, ale przeżycia związane z odbyciem podróży będą znacząco się różnić.
Bywały momenty, że moje życie przypominało ciągnięcie wózka. Czasami się stoczył. Czasami wpadł w dziurę i coś straciłam. Czasami po prostu ciągnęłam go na siłę w stronę pustego horyzontu, nie wiedząc dlaczego to robię.
Zdecydowaną jednak większość podróży odbyłam pchając wózek – biorąc swoje życie w swoje ręce, skupiając się na tym, co dla mnie cenne, będąc aktywną. To prawda, że pod górę trudniej jest pchać, ale za to kiedy jest z górki można wskoczyć na wózek i przejechać się kawałek, łapiąc wiatr, ciesząc się widokami i zbierając siły do dalszej drogi.
A Ty pchasz czy ciągniesz swój wózek zwany życiem?
Wszystkiego dobrego,
Justyna